W ubiegłym tygodniu władze Białorusi wezwały Polskę i Litwę do redukcji personelu dyplomatycznego, ponadto białoruski MSZ zapowiedział wprowadzenie sankcji dotyczących wjazdu do tego kraju dla przedstawicieli państw i instytucji Unii Europejskiej. Jest to o tyle wymowne, bo pokazuje, że Białoruś nie jest zainteresowana dialogiem z zachodnią Europą.
W weekend doszło na Białorusi do kolejnych protestów niezadowolonych z przebiegu sierpniowych wyborów obywateli. Coraz brutalniejsza reakcja reżimu sprawia, że poza stolicą protesty słabną. W Mińsku protestowało w niedzielę ponownie około 100 tys. Białorusinów, władza próbowała rozbić protest przy użyciu armatek wodnych, ale nieskutecznie.
Skala niedzielnych protestów wskazuje na pogłębienie podziału na wciąż aktywny Mińsk, gdzie w cotygodniowych marszach niezmiennie bierze udział ok. 100 tys. osób, i coraz bardziej pasywną prowincję, gdzie w większości miast obwodowych liczba uczestników rzadko przekracza 1 tys. Znamiennym przypadkiem jest Homel, w którym, po brutalnym stłumieniu liczącej kilkuset uczestników ubiegłotygodniowej manifestacji, tym razem w miejscu wyznaczonym na początek akcji protestacyjnej pojawiło się niewiele osób. Spadająca liczebność demonstracji w regionach wskazuje na stopniowe wygasanie dynamiki protestów poza stolicą. Dodatkowo świadczy o tym także bardzo skromny przebieg cotygodniowego sobotniego marszu kobiet (w popularnych internetowych komunikatorach po raz pierwszy nie pojawiły się wezwania do udziału w tych protestach). Brak ustępstw ze strony władz, brutalne zatrzymania demonstrantów, a także zmęczenie długotrwałością konfrontacji z reżimem sprawiają, że zbuntowani obywatele stopniowo rezygnują z niektórych dotychczasowych akcji protestu. Głównym przejawem sprzeciwu pozostaje niedzielny marsz w stolicy, wobec którego siły porządkowe wciąż nie znalazły skutecznej taktyki – ocenia Kamil Kłysiński z Ośrodka Studiów Wschodnich.