Sikorski: Mało kto tak szkodzi narodowi, jak właśnie nacjonaliści

European Union, 2020

W swoim felietonie europoseł Radosław Sikorski wskazuje, że prezes PiS Jarosław Kaczyński wraz z premierem Węgier Viktorem Orbanem wzięli sobie na cel demokrację neoliberalną proponując w zamian nacjonalizm. Zdaniem Sikorskiego demokracja neoliberalna nie jest doskonała, ale nad koncepcją nacjonalistyczną ma mieć przewagę, pozwalającą różnym narodom żyć obok siebie w pokoju. Zapraszamy do lektury całego felietonu.


Niedawno Jarosław Kaczyński stwierdził, że Unia Europejska to siła bardziej zniewalająca nas niż ZSRR, a Polska jest traktowana jak kolonia.

 

Obraża w ten sposób tych, którzy naprawdę cierpieli pod jarzmem sowieckim i kolonialnym. Chce też odebrać przyszłość młodym Polakom w imię swoich ideologicznych urojeń, chociaż poplecznicy PiS próbują nam wmówić, że te poglądy to wynik rzetelnej analizy. Rozbijmy więc tę „analizę” na czynniki pierwsze.

 

Pomocny będzie nam w tym tekst autorstwa Viktora Orbána, czyli politycznej sympatii Jarosława Kaczyńskiego. Pod koniec września premier Węgier opublikował w dzienniku „Magyar Nemzet” (Naród węgierski) długi artykuł, w którym dzielił się swoją diagnozą politycznej sytuacji w Europie. Brzmi ona podobnie do wypowiedzi, jakie w Polsce serwuje nam Kaczyński. Miałkość intelektualną i zwykłe kłamstwa obaj próbują przykryć z pozoru wyszukanym słownictwem.

 

Demokracja do śmietnika?

U podstaw całej tej argumentacji leży teza, że demokracja liberalna poniosła klęskę, a jej czas dobiegł końca. Jeszcze w latach 90. XX wieku, po upadku Związku Radzieckiego i całego bloku wschodniego, wielu polityków i intelektualistów wierzyło, że demokracja będzie rozszerzała się na cały świat. Kontrowersyjna, ale i modna była wówczas teza, że oto nastąpił „koniec historii”, to znaczy, że ludzkość nie będzie w stanie wymyślić lepszego systemu politycznego niż właśnie liberalna demokracja.

 

Powszechnie zakładano też, że dzięki otwarciu na świat i postępującej globalizacji, nawet takie państwa jak Rosja czy Chiny będą zmierzały w kierunku liberalizacji. Mechanizm miał być prosty – wolny rynek doprowadzi do wzrostu zamożności obywateli, którzy – kiedy ich podstawowe potrzeby bytowe zostaną zaspokojone – zaczną domagać się od władz wolności politycznych.

 

Tak się nie stało, a kolejne lata pokazywały, że nasz system gospodarczy nie tylko przynosi korzyści – bo wyciągnął z biedy miliony ludzi na świecie – ale i rodzi poważne problemy. Rosnące w wielu miejscach nierówności dochodowe, absurdalnie wysokie zarobki menadżerów najwyższego szczebla, ucieczka wielkich firm do rajów podatkowych, wpływy najbogatszych obywateli na kształtowanie prawa, wreszcie kryzysy gospodarcze, budziły gniew wielu obywateli.

 

Nie są to oczywiście wszystkie przyczyny problemów demokracji. Równie ważny był rozwój nowych mediów, które sprzyjają rozprzestrzenianiu fałszywych informacji, ingerencja państw autorytarnych – z Rosją na czele – w naszą politykę, wzrost presji migracyjnej, problemy demograficzne, sukcesy gospodarcze państw autorytarnych, takich jak Chiny, czy wreszcie resentyment tych ludzi, którym – jak Kaczyńskiemu – w demokracji coś się nie udało.

 

Pewne jest jedno – nadzieje na to, że demokracja liberalna rozleje się na cały świat, okazały się płonne. Ale populiści z tej okoliczności wyciągają absurdalny wniosek, że demokrację w ogóle należy wyrzucić do kosza. A to już piramidalna bzdura. Fakt, że demokracja nie przyjęła się na przykład w Rosji nie oznacza przecież, że to zły system. Nawet jeśli w Moskwie panuje zamordyzm i polityczni przeciwnicy prezydenta giną na ulicach, to nie znaczy, że u nas ma być podobnie.

 

Recepta Kaczyńskiego i Orbána

Orbán, a za nim Kaczyński, twierdzą jednak, że wymyślili ratunek – nową, inną demokrację. Demokrację nieliberalną. Brzmi z pozoru mądrze, ale w rzeczywistości to sprzeczność sama w sobie.

 

Bo czym jest demokracja? W szkole uczą nas, że to „rządy większości”. To nie zawsze prawda, ponieważ zwykle to nie większość obywateli wybiera rząd, ale większość głosujących. W Polsce w ostatnich wyborach na Zjednoczoną Prawicę zagłosowało około 20 procent wszystkich uprawnionych do głosowania. Daleko do większości. Dlatego też mówi się niekiedy, że demokracja to rządy najlepiej zorganizowanej mniejszości. Najlepiej zorganizowanej, czyli takiej, która potrafi się zmobilizować i zagłosować w wyborach.

 

Ale i to nie wszystko. Inna słynna definicja demokracji mówi, że to taki system, w którym rządzący mogą przegrać wybory. Chodzi o to, żeby obywatele mieli szansę odwołać sprawujących władzę. Jeśli nie ma takiej możliwości, to nie można mówić o demokracji, nawet jeśli organizowane są wybory. W PRL-u też mogliśmy wybierać posłów, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Bo, po pierwsze, i tak było wiadomo kto wygra, a po drugie realną władzę sprawował nie Sejm, lecz kierownictwo PZPR, uzależnione z kolei od ZSRR.

 

Jak mówi stary żart, w demokracji liberalnej wiadomo, kiedy odbędą się wybory, ale nie wiadomo, kto wygra. A w „demokracji ludowej” nie wiadomo, kiedy odbędą się następne wybory, ale zawsze wiadomo, kto wygra. I właśnie taką demokrację ludową chce Węgrom zafundować Orbán, a nam PiS. Tylko, że dziś mówią o niej: demokracja nieliberalna.

 

A zatem, aby demokracja naprawdę była władzą ludu, musi mieć w siebie wbudowane pewne ograniczenia, które nie pozwolą rządzącym przejąć pełni władzy. Czy wygrana partia powinna mieć prawo delegalizacji innych partii? Czy powinna mieć prawo do odebrania obywatelstwa tym, którzy na nią nie głosowali? Czy powinna mieć prawo zabrać publiczne pieniądze swoim przeciwnikom, np. opozycyjnym burmistrzom miast? Czy powinna mieć prawo do konfiskowania ludziom ich własności? Oczywiście, że nie. Gdyby demokracja sprowadzała się tylko do woli większości, to na wyspie kanibali większość mogłaby demokratycznie zdecydować, aby mniejszość zjeść. Władza musi być ograniczona, bo inaczej po jednych wyborach demokracja zamieni się w dyktaturę.

 

Chcecie dyktatury?

I co w tym złego? W swoim artykule Orbán przekonuje, że wszystkie wartości demokracji liberalnej – rządy prawa, ograniczenia władzy, poszanowanie dla własności prywatnej i wolności politycznych – można zrealizować w systemie demokracji nieliberalnej. Można? Owszem, ale tylko do czasu, kiedy przywódca nie zmieni zdania. Władimir Putin także może powiedzieć, że od dziś szanuje własność prywatną, swobodę wypowiedzi i nietykalność osobistą swoich przeciwników. Ale następnego dnia może zmienić zdanie, bo nikt go nie kontroluje, ani nie ogranicza. W takim systemie los obywateli zależy od widzimisię władzy. A zamiast równości wobec prawa, wszyscy są zdani na łaskę lub niełaskę pana.

 

I właśnie taki system chciałby wprowadzić na Węgrzech Orbán, a w Polsce Kaczyński. To dlatego tak panicznie boją się powiązania wypłaty funduszy europejskich z przestrzeganiem praworządności. Orbán w swoim tekście nazywa rządy prawa „rządami szantażu” i twierdzi, że to zamach na niezależność Węgier. Kłamstwo. Nie chodzi mu o dobro kraju. Chodzi o to, że taki system ogranicza jego władzę, a tego on i Kaczyński boją się najbardziej.

 

Żeby jednak wzmocnić swój przekaz i przy okazji postraszyć obywateli obaj grożą, że Unia Europejska zniszczy nasze tradycje, a oni tych tradycji i wartości bronią.

 

„Liberałowie przeprowadzają swoje ataki na te właśnie sprawy, które są dla nas najważniejsze, podstawy porządku politycznego, jakiego sobie życzymy, wartości stanowiące rdzeń konserwatywnego, chrześcijańsko-demokratycznego dziedzictwa – takie jak naród, rodzina i tradycja religijna”, pisze Orbán.

 

To bzdura i w dodatku podwójna. Po pierwsze, zwolennicy liberalnej demokracji wcale nie walczą ze zwolennikami tradycyjnej rodziny czy osobami religijnymi. Chcą jedynie, aby w społeczeństwie było też miejsce dla tych, którzy religijni nie są lub żyją w rodzinach innych niż tradycyjne. Po drugie, Orbán przemilcza fakt, że te wszystkie pojęcia nie są ustalane raz na zawsze, lecz zmieniają się w czasie. Tradycyjna rodzina co innego znaczyła dla naszych dziadków, a co innego znaczy dla naszych dzieci.

 

Orbán i Kaczyński nie chcą bronić rodziny, tradycji czy narodu. Chcą mieć monopol na ich definiowanie! Bo jeśli to oni powiedzą, jak ma wyglądać „dobry” Węgier lub Polak, to jednocześnie zyskują prawo do powiedzenia, kto jest Węgrem (Polakiem) nieprawdziwym lub gorszym. Kiedy więc słyszymy, że ktoś chce bronić tradycji, rodziny czy narodu, od razu pytajmy, kto i jak te pojęcia definiuje, bo w prawie do definiowania tkwi sedno władzy.

 

Tworzenie nowego Polaka

Z tym z kolei wiąże się kolejna dziedzina życia niezbędna Orbánowi i Kaczyńskiemu do wdrożenia ich planów – edukacja. Węgierski premier pisze, że „celem edukacji jest uczynienie z naszych dzieci patriotów, którzy poniosą naprzód nasze wypróbowane i przetestowane tradycje”. Z dziewczynek z kolei chce zrobić „porządne i godne podziwu kobiety”. Kto jednak ma określić, co znaczy „godna podziwu kobieta”? Przypominam, że zdaniem nowego polskiego ministra edukacji to taka, która przede wszystkim rodzi dzieci, a nie próbuje godzić życie rodzinne z karierą zawodową lub – o zgrozo! – na dzieci nie decyduje się wcale.

 

Edukacja ma też uczyć tradycji – twierdzą Kaczyński z Orbánem. Ale jakich? Każdy naród ma jaśniejsze i ciemniejsze momenty historii. Węgrzy lubią pamiętać o tym, jak po pierwszej wojnie światowej odebrano im 2/3 terytorium, ale nie chcą pamiętać o tym, że w drugiej wojnie światowej u boku nazistowskich Niemiec doszli aż pod Stalingrad. Amerykanie mają w swojej historii zarówno rasistów, jak i tych, którzy z rasizmem walczyli. Polacy słusznie są dumni z największej liczby Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, ale nie chcą pamiętać o polskich szmalcownikach. Dojrzałość obywatela polega na umiejętności zmierzenia się z trudną historią. A patriotyzm na szacunku dla państwa mimo jego błędów. Tym się właśnie różnimy. Liberalni konserwatyści chcą wykształcić obywatela świadomego swojej historii. Nieliberalni – bezmyślnie z niej zadowolonego.

 

Wojna wszystkich ze wszystkimi

Z tych wszystkich powodów władze na Węgrzech i w Polsce tak boją się Unii Europejskiej. Nie tylko zresztą Unii Europejskiej, ale każdej wpływowej instytucji i państwa, które nawołuje do poszanowania wartości demokratycznych. Kaczyński mówi, że UE musi pozostać „Europą ojczyzn”. A Orbán kibicuje Trumpowi, bo ten od nikogo przestrzegania norm demokratycznych nie wymaga i twierdzi, że każdy ma zadbać sam o siebie. Głupcy cieszą się na myśl o świecie, gdzie każdy troszczy się tylko o własne interesy, nie rozumiejąc, że to zaproszenie do wojny wszystkich ze wszystkimi. Bo jeśli normy współżycia przestaną obowiązywać, to nie tylko w Polsce i na Węgrzech, ale także w Niemczech, Francji, USA, itd.

 

Oczywiście, państwa zachodnie, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, nie zawsze stosowały się do ideałów liberalnej demokracji, które publicznie głosiły. Ale lepiej, żeby miały je na sztandarach, żeby musiały tłumaczyć się wówczas, gdy je łamią, niż żeby otwarcie uznały, że na świecie ma panować tylko jedno prawo – prawo silniejszego.

 

Liberalna demokracja nie jest systemem idealnym i nigdy się takim nie stanie. Wymaga stałych poprawek, bo świat wokół nas się zmienia, a my wraz z nim. Nad nieliberalnym nacjonalizmem Kaczyńskiego i Orbána ma jednak zasadniczą przewagę: pozwala różnym narodom i różnym grupom w ramach jednego narodu żyć obok siebie w pokoju. A nieopanowany nacjonalizm ostatecznie zawsze prowadzi do radykalizacji konfliktu – z przeciwnikami politycznymi wewnątrz kraju, a z innymi krajami w skali globalnej.

 

I dlatego, proszę Państwa, mało kto tak szkodzi narodowi, jak właśnie nacjonaliści.

 

Radosław Sikorski – poseł do Parlamentu Europejskiego, w przeszłości marszałek Sejmu RP, minister spraw zagranicznych, minister obrony narodowej.