Będąc w sobotę w okolicach parku Jana Kochanowskiego, obok Teatru Polskiego, uznałem, że najkorzystniej będzie mi się przemieścić na Rondo Grunwaldzkie rowerem miejskim, który w znajdującej się obok stacji nie brakowało. Do takiego rozwiązania kusiła mnie ładna pogoda oraz korzystna dla rowerzystów infrastruktura na tym odcinku. Praktyka nie była już jednak tak słonecznie piękna.
Ulicą Juliusza Słowackiego dojeżdżając do Gdańskiej skręciłem w lewo kontrapas, a następnie jadąc zgodnie z przepisami pod prąd do ulicy Dworcowej. Na tej ulicy rowerzyści mają także specjalne prawa i nie muszą się stosować do fragmentów jednokierunkowych. Na wysokości gmachu dawnej dyrekcji kolejowej skręcić można w most kolejowy, gdzie funkcjonuje już dla rowerzystów specjalna ścieżka.
Na komfort jazdy nie mogłem narzekać, ale przyznam, że dziwiło mnie to, że z tej infrastruktury korzystałem jako jedyny, gdyż inni zauważalni wówczas użytkownicy BRA woleli na ulicy Gdańskiej i Dworcowej przeciskać się przez chodnik. Z jednej strony postępowanie niezgodne z prawem, a z drugiej denerwujące użytkowników chodnika. Nie sposób się w tym momencie zastanawiać, po co wogóle była batalia o kontrapas i inne ułatwienia dla rowerzystów, skoro panuje i tak anarchia.
Jeszcze bardziej zadziwił mnie jednak przejazd mostem Władysława Jagiełły, gdzie na oddzielonej barierkami ścieżce dla rowerów można było natknąć się na szukających wrażeń przechodniów. Po minięciu się z dość szybko jadącym rowerzystą ku moim oczom stanęła kobieta pchająca wózek z dzieckiem. Strach pomyśleć co by było, gdyby doszło do kolizji z rowerzystą. Wówczas winę ponosiłaby jednak głównie nieodpowiedzialna matka, bo droga dla rowerów to nie ścieżka dla pieszych.
Należy zadać sobie jednak pytanie, czy jako społeczeństwo do pewnej infrastruktury i dogodności jakim jest na pewno BRA, po prostu dorośliśmy.