W ostatnich dniach dużo emocji budzą kwestie referendalne. Nie zamierzam jednak wnikać w krajową dyskusję polityków, ale przyjrzeć się zjawisku z obywatelskiego punktu widzenia. Lokalnie w Bydgoszczy obserwujemy spór pomiędzy prezydentem i opozycją o kwestie dróg osiedlowych, aż się prosi, aby większą odpowiedzialność za kierunki rozwoju miasta dać jego mieszkańcom.
Wielokrotnie podkreślałem, że mamy do czynienia z kryzysem demokracji. Nasz udział we współrządzeniu ogranicza się bowiem do aktu demokracji pośredniej, czyli oddania głosu raz kilka lat na danego kandydata. Na to co dzieje się później wpływu już jednak właściwie nie mamy. Politycy mając od nas mandaty niezbyt chętni słuchają społeczeństwa, mając często przeświadczenie o swojej nieomylności.
Więcej demokracji w rękach obywateli pojawiłoby się, gdyby powszechniejsze stały się referenda, w których decydowalibyśmy przy urnach o ważnych dla społeczeństwa kwestiach. Demokracja ma swoje koszty, więc skoro stać nas na dotowanie partii politycznych, które niekiedy wydają pieniądze z subwencji dość kontrowersyjnie, to stać będzie nas także na organizację referendum raz w roku – np. w Święto Konstytucji 3 Maja, jak proponuje to na łamach ,,Nowej Konfederacji” Piotr Trudnowski z Klubu Jagiellońskiego. Podczas corocznego referendum odpowiadali byśmy na pytania zaproponowane przez obywateli (z poparciem 0,5 mln podpisów), ale furtkę do poradzenia się w ważnej sprawie suwerenna powinien mieć też prezydent, rząd i parlament.
Organizowane co roku referendum dałoby szansę na powolne zmienianie dość biernej mentalności Polaków i zachęcić może nas do większej aktywności społecznej. Z jednej strony będziemy o zadawanych w referendum pytania dyskutować ze sobą, być może się wzajemnie przekonywać. Kampania referendalna poświęcona merytorycznym kwestiom, będzie się zatem różnić od dyskusji o politykach na których możemy głos, gdzie większość Polaków wyraża pogląd – Oni i tak się za wiele od siebie przecież nie różnią.
Trudnowski zauważa jednak problem progu frekwencji, który w jego opinii należy zlikwidować. Kusi on bowiem polityków, którzy obawiają się porażki swojej racji w referendum, do nawoływania do bojkotu, aby referendalne rozstrzygnięcia okazały się nieważne. Taką postawę należy określić jako antyobywatelską – jeżeli jednak referendum będzie ważne niezależnie od frekwencji, także i przeciwnicy danej inicjatywy będą musieli włączyć się w kampanie przedreferendalną i wziąć w nim udział (frekwencja nie będzie zatem celowo zaniżana).
Przy okazji takiego corocznego dnia referendalnego, powinny pojawić się też pytania merytoryczne dotyczące życia danego samorządu. Dobrym przykładem jest bydgoski spór o utwardzanie ulic gruntowych. Opozycja oczekuje, że miasto zacznie inwestować, prezydent natomiast broni się twierdząc, że ważniejszym wydatkiem będą inwestycje dofinansowane przez Unię Europejską. Każda ze stron próbuje budować narrację przyznającą jej rację. Mamy do czynienia z konfliktem inwestycji, gdzie trzeba wybrać które są bardzie priorytetowe. Warto w tej kwestii odwołać się do suwerenna, aby mieszkańcy wzięli większy udział w odpowiedzialności za przyszłość miasta.
Dzisiaj aktywność obywatelską próbuje się budować wokół tzw. budżetów obywatelskich, gdzie patrząc ze skali całego budżetu, mieszkańcy mają do dyspozycji groszowe kwoty. Znacznie więcej energii społecznej mieszkańców wydobylibyśmy, gdybyśmy na drodze referendum pozwolili im decydować o sprawach bardziej kluczowych. Nie tylko mam tutaj na myśli wydatkowanie pieniędzy z miejskiej kasy, ale też decydowania o utworzeniu metropolii w danej konfiguracji.