Wicepremier zaczęła urzędowanie od wielkiej wtopy



Fot: Senat.pl

20 stycznia 2014 r. wicepremier , minister infrastruktury i rozwoju przekonała się, czym jest prawdziwe rządzenie. Po prawie dwóch miesiącach od objęcia resortu wymagającego realnego kontaktu z rzeczywistością się przekonała. I okazała się wobec tej rzeczywistości bezradna. Stać ją było tylko na powiedzenie: „sorry, ale taki mamy klimat”. Tyle że to nie przyspieszyło pociągów mających nawet ponad 1100 minut spóźnienia i nie poprawiło losu uwięzionych w wagonach, bezradnych pasażerów.

Tak jak Elżbieta Bieńkowska można wytłumaczyć wszystko, bo raz jest za zimno, raz za gorąco, a innym, razem ni tak, ni siak, czyli zawsze znajdzie się jakaś wymówka, że „taki mamy klimat”. Tylko takie „szczere” tłumaczenie (co ma być znakiem firmowym wicepremier Bieńkowskiej) jest po prostu dziecinne. Polaków, a szczególnie pasażerów pociągów mało obchodzi, czy pani minister jest szczera czy nie, obchodzi natomiast, czy potrafi nadzorować zarządzanie, w tym wypadku kolejami.

 

Przez sześć lat Elżbieta Bieńkowska żyła spokojnie i bezproblemowo. Jako minister rozwoju regionalnego dbała tylko o to, by w papierach wszystko się zgadzało. I zgadzało się, czyli była pojętną uczennicą, dobrze poruszającą się w meandrach brukselskiej sprawozdawczości – rodzaju alternatywnego, sztucznego świata. A katastrofalne opóźnienia w inwestycjach, na które dawała pieniądze już jej nie dotyczyły i nie obchodziły, choć powinny. Podobnie jak sens finansowania różnych projektów. Minister rozwoju regionalnego powinien się tym zajmować, ale wtedy musiałby mieć silną pozycję polityczną, bo inaczej nic nie zdziała. Elżbieta Bieńkowska wolała pozostać politycznym outsiderem, dlatego wystarczył jej papierowy świat. Premier Tusk postanowił jednak wyrwać ją z tego świata i powierzył jej infrastrukturę oraz transport.

Dość łatwo było przewidzieć, że zderzenie z realnym światem po wieloletnim przebywaniu w papierowym matriksie będzie bardzo bolesne. Tym bardziej że minister Bieńkowska przez sześć lat nie pokazała, iż potrafi i chce być politykiem. Bo wbrew temu, co przez sześć lat mówiła, minister jest przede wszystkim politykiem. Bieńkowska wręcz obsesyjnie trzymała się tego, że jest tylko urzędnikiem państwowym, a polityka jej nie interesuje. Co po nominacji na wicepremier rządu brzmi po prostu groteskowo, bo nie sposób być zastępcą szefa rządu i nie być politykiem.

 

Minister powinien być jak najbardziej polityczny, bo to wcale nie wyklucza, a wręcz pomaga zatrudniać kompetentnych urzędników do konkretnych zadań. Oczywiście pod warunkiem, że minister ma odpowiednie polityczne kompetencje, co w Polsce wcale nie jest takie oczywiste. Natomiast minister-urzędnik łatwo traci dystans do tego, co nadzoruje, zamieniając się w naczelnego gryzipiórka, patrzącego na wszystko z żabiej perspektywy, co jest po prostu absurdem. W rządach Francji, Wielkiej Brytanii czy Niemiec ministrami są politycy, a nie urzędnicy, bo to funkcje czysto polityczne i nikt tam nie zawraca kijkiem Sekwany, Tamizy czy Renu.

 

Oczywiście i na Zachodzie zdarza się stosowanie formuły urzędniczej, ale prawie wyłącznie w wersji tzw. fachowców, szczególnie w dziedzinie finansów. W żadnym wypadku nie jest to jednak regułą, o czym świadczy płynne przechodzenie różnych polityków z resortu do resortu. Na przykład taki Wolfgang Schäuble był w różnych rządach Niemiec ministrem spraw nadzwyczajnych, szefem MSW i ministrem finansów. Bo jest po prostu sprawnym politykiem, a nie jakimś mitycznym urzędnikiem. Z kolei Francuz Alain Juppé był rzecznikiem rządu, wiceministrem ds. budżetu, ministrem stanu ds. środowiska, zrównoważonego rozwoju, energii i transportu, szefem MSZ, ministrem obrony i spraw kombatantów oraz premierem. Apolityczny minister, a już wicepremier to kompletna bzdura wymyślona nad Wisłą.

 

Apolityczna polityk Elżbieta Bieńkowska jest gatunkiem, który w przyrodzie nie występuje. Dlatego tak trudno jej sprawować funkcję szefa resortu infrastruktury, gdzie potrzebny jest silny polityk. I będzie jej coraz trudniej, bo w tym ministerstwie są rzeczywiste problemy, a nie wypełnianie kolejnych stert arkuszy i sprawozdań. Pierwszy egzamin wicepremier, minister Bieńkowska oblała z kretesem. W dodatku zachowała się jak urażona pensjonarka, zamiast wziąć byka za rogi. A przecież oblodzenie trakcji to drobny problem. Tylko na kolei są setki ważniejszych spraw. W ogromnej większości są to problemy do rozwiązania. I nie zanosi się, żeby Elżbieta Bieńkowska wiedziała, jak się za to wszystko zabrać.

 

Nie chodzi też o to, jak Elżbieta Bieńkowska zareagowała na problem z zamarzającą trakcją i opóźnionymi pociągami, bo tym się powinien zajmować jakiś dyrektor w PKP, a nie szefowa resortu i wicepremier. Ona powinna tylko wydawać polecenia i rozliczać z ich wykonania. I tak się zachowuje polityk, ale nie urzędnik, który musi sam się wszystkiemu przyjrzeć i we wszystko wtrącić, co zwykle kończy się katastrofą. Oby ten katastroficzny scenariusz się nie sprawdził, bo przeciętni Polacy nie powinni być karani za to, że premier nie wie, kto się nadaje na jakie ministerialne stanowisko. Filozofia rządu, a także wielkiego ministerstwa infrastruktury i rozwoju jest taka, że marne są szanse, iż urzędniczka z Mysłowic, a nie polityk o ogólnopolskiej randze sobie z czymkolwiek poradzi. Początek jest w każdym razie fatalny.